Pozory mylą 7: Barbrey I


Wprowadziłam poprawki po ocenie na Wspólnymi Siłami. Dziękuję, Forfeit! Fabuła nie zmieniła się, dodałam tylko trochę więcej reakcji Barbrey, aby nie była jedynie suchym narratorem. Napiszcie, czy się udało. Jeśli coś nie gra – wskażcie to. Konstruktywna krytyka motywuje do poprawy!

W ciągu ostatnich tygodni, odkąd dolna część jej brzucha zaczęła się zaokrąglać, Barbrey miała problemy ze snem. Nie potrafiła się wygodnie ułożyć i ciągle zmieniała pozycję na łóżku. Czasami mijały całe godziny od zgaszenia świec do ostatecznego zaśnięcia dziewczyny. A nawet wtedy nie potrafiła zaznać spokoju.
Odkąd dowiedziała się o ciąży, każdej nocy widziała ją – wysoką i idealnie smukłą kobietę o pięknej, bladej twarzy, długich palcach i złotych oczach, wpatrującą się w Barbrey oskarżycielsko. Była ubrana w żałobną, czarną suknię, zakrywającą skromnie wszelkie kształty.
– Barbrey – mówiła cicho. – Barbrey – szeptała. – Och, moja mała siostrzyczko – głos przerodził się w syk.
Bladoróżowy fotel, na którym siedziała, plamiła pobrązowiała krew. Jej metaliczny odór unosił się w pokoju. Barbrey drżała, niezdolna wypowiedzieć chociaż słowo.
– Okryłaś nasz ród hańbą – kontynuowała Bethany. – Jesteś zwykłą ladacznicą, niegodną nazwiska naszych przodków. – Zacisnęła pięści na oparciu krzesła. – W domu narzeczonego niesiesz dziecko innego. Och, Barbrey… Zawsze wiedziałam, że tak skończysz. – Odwróciła wzrok.
Zimny pot spływał po plecach Barbrey.
– Ja, jak przystało na wysoko urodzoną damę, dziewictwo oddałam mężowi w dniu ślubu. – Podbródek Bethany uniósł się. – Dopiero po roku urodziłam pierwsze dziecko, wyczekiwane przez Roose’a i przez naszego ojca. Twoje jest naszą zgubą. I zgubą jego ojca.
Przenikliwe spojrzenie powróciło do czerwonej twarzy Barbrey.
– Pogrążyłaś ród Ryswellów, ród Dustinów i ród Starków. Na co liczyłaś? Że syn Strażnika Północy weźmie za żonę taką kurwę jak ty z powodu bękarta, rosnącego w twoim brzuchu?! Zawsze byłaś naiwna… – westchnęła Bethany. – On może być mężem lady Tully, lady Lannister, księżniczki z Martellów. Ale nie twoim, słodziutka! – roześmiała się. – Jesteś tylko splamioną córką pomniejszego chorążego. Zapłaci za ciebie posag, wychowa twojego małego Snowa i tyle. Koniec.
Policzki Barbrey płonęły. Zamknęła oczy.
– A jego przyszła narzeczona? Myślisz, że będzie tolerowała dziecko z innej kobiety? Wyrzuci je przez okno przy pierwszej okazji i sama urodzi prawdziwych Starków. Och, głupiutka siostrzyczko. Tak mi przykro! – Bethany wydęła usta i z teatralnym smutkiem pokręciła głową.
Co noc po tym śnie Barbrey budziła się z płaczem i bólem w brzuchu, drżąc i nienawidząc swojej cholernej, martwej od lat siostry. Szczególnie, że miała rację. Oszukana, wykorzystana, słaba i niemądra. Była dzieckiem, uwiedzionym przez przystojnego, bogatego mężczyznę. Była dziwką.
Ale przez ten rok, kiedy sypiali razem, Barbrey naprawdę pokochała Brandona. Jego głos, siłę, porywczą naturę. Jego kutasa. Po prostu. I owszem, marzyła, że zostanie jego żoną. Nie piła herbaty księżycowej, którą jej podsuwał. Miała nadzieję, że zwiąże się z nią dla tego dziecka. Na samą myśl czuła ciepło rozlewające się w piersi. Ale lady Lyarra szybko rozwiała wszelkie złudzenia.
Specjalnie przybyła wraz z mężem z Winterfell, a jej słowa działały jak kubeł lodowatej wody. A palące spojrzenie Willama Dustina i zawód ojca były jeszcze gorsze.
– Lordzie Dustin, lordzie Ryswell, lady Barbrey. Bardzo mi przykro z powodu zaistniałej sytuacji. Wiedz jednak, że nasz syn poniesie surową karę. Przez najbliższe pół roku nie opuści murów zamku, później zaś będzie miał zakaz zbliżania do Barrowton.
Serce tłukło w piersi Barbrey. Nigdy więcej miała nie zobaczyć Brandona… A przynajmniej do śmierci jego ojca, gdy zostanie lordem. A wtedy oboje będą już związani węzłami małżeńskimi z innymi ludźmi. Czuła, jakby wnętrzności rozpuszczały jej się w ciele.
Tak bardzo chciała do niego napisać. Nieraz chwytała za papier, jednak potrafiła go miąć przez godzinę, nie napisawszy ni słowa. Jak miałaby zacząć? Najdroższy Brandonie? Maester Egon z pewnością nie pozwoliłby takiemu listowi opuścić Barrowton. Brandonie? Może lordzie Brandonie? Wszystko wydawało się niewłaściwe.
Gdyby tylko mogła go znowu spotkać. Widząc ją na pewno przypomniałby sobie o łączącym ich uczuciu. Tak, uciekliby razem do Wolnych Miast. On walczyłby jako najemnik w kompanii, a ona czekałaby na niego w domu z gromadką dzieci. Żyliby jak normalni ludzie. Szczęśliwie. Z miłością.
Tak pogrążyła się w rozmyśleniach, że dopiero po chwili dotarły do niej kolejne słowa lady Lyarry.
– Przejmiemy opiekę nad dzieckiem, gdy tylko będzie to możliwe i wychowamy je w warunkach odpowiednich dla jego pozycji – mówiła spokojnie starsza kobieta. – W zależności od płci, gdy osiągnie odpowiedni wiek znajdziemy dla niego posiadłość bądź małżonka.
Barbrey poczuła się, jak kopnięta w żołądek. Zabrakło jej tchu i ledwo mogła oddychać. Co? Chcieli odebrać Barbrey dziecko, które miała dziewięć miesięcy nosić w sobie? Owoc pierwszej prawdziwej miłości, który miała wydać na świat wśród bólu, krzyków i krwi? Tak po prostu?
Pragnęła krzyczeć, płakać, wybiec z komnaty i uciec do lasu, zaszyć się wśród liści wraz ze swoim maleństwem. Ale jedynie siedziała bez ruchu, blada, milcząca, patrząc pusto w ścianę i zaciskając dłonie na brzuchu, jakby mogła go w ten sposób obronić.
Czy kiedykolwiek zobaczy, jak jej dziecko, jej syn (była pewna, że to będzie syn o czarnych włosach i szarych oczach, który wyrośnie na idealną kopię Brandona) śmieje się i biega? Czy zobaczy, jak Bran trzyma go na rękach?
– Pokryjemy także posag lady Barbrey oraz koszty uczty weselnej – kontynuowała lady Lyarra. – Jesteśmy wdzięczni za wyrozumiałość, którą okazaliście naszemu młodemu synowi. Lordzie Dustin. Lordzie Ryswell. – Skinęła każdemu z nich. – Przysięgam także, że gdy tylko to będzie możliwe, połączymy nasze rody węzłem małżeńskim.
Lord Rickard siedział obok, milcząc złowrogo. Wyglądał dostojnie – wysoki, barczysty, z gęstą czarną brodą i szarymi oczami, które przypominały odłamki lodu. Bardzo przypominał Brandona, a raczej przypominałby, gdyby chociaż raz na jego twarzy pojawił się przynajmniej cień uśmiechu. Lord Winterfell był jednak równie surowy, co tegoroczna zima.
Spotkanie zakończyło się szybko i w ponurym nastroju, który towarzyszył również późniejszej uczcie, niezbyt wyszukanej nawet jak na standardy Północy. Trochę ryb i parę ptaków nadawałoby się może na posiłek dla zarządcy, ale nie dla Starka. Mimo to nikt nie komentował tej sytuacji, jedynie skrzywienie lady Lyarry zdradzało jakiekolwiek emocje. Sama Barbrey czuła taką suchość w ustach, że każda potrawa wydawała się torturą. Mimo to zmusiła się do przełknięcia choć kilku kawałków mięsa. Musiała myśleć o synu.
Goście nie zabawili w Barrowton długo. Odjechali z chorągwią powiewającą na wietrze, a Barbrey myślała tylko o ostatnim pożegnaniu z Brandonem. Gorących pocałunkach, którymi obdarował ją w stajni. I szelmowskim uśmiechu widocznym, gdy dosiadał konia. Powiedział, że niedługo wróci. Nie wiedział, jak bardzo się mylił.
Bran był ideałem. Pierworodny syn wielkiego lorda, przystojny wojownik, którego śmiech przypominał szczekanie. Mimo postury z mieczem poruszał się szybko, a w łóżku jeszcze szybciej. Charyzmatyczny i pełen energii… Po prostu wspaniały.
Nie wyglądał jak książę z południowej baśni. Miał w sobie dzikość Północy – szalone spojrzenie, wilczy uśmiech z wystającymi kłami rozgrzewający jej serce i prawdziwą siłę. Nie był ulizany, gładko wygolony, smukły i piękny niczym panienka. Nie, Barbrey w życiu nie przyciągnąłby ktoś taki. Zakochała się w prawdziwym mężczyźnie.
Przy nim Willam Dustin wydawał się tak niemrawy i nudny… Przede wszystkim za niski, za krępy, zbyt wcześnie łysiejący, zbyt powolny. Ze zbyt małymi oczami w kolorze brąziwym, a nie szarym, zbyt dużymi wargami. A poza tym, co najważniejsze – całkiem spokojny, wręcz pozbawiony energii i nużący.
Potrafił zachować opanowanie nawet podczas rozmowy o ciąży. Barbrey wolałaby gniew, rozczarowanie czy obrzydzenie od tej obojętności. Cokolwiek, co wywołałoby w jej ciele reakcję. Willam nie mówił wiele, wydawał się odrobinę przygnębiony, ale nic nie robił. Tylko siedział, słuchał ze spuszczoną głową i odzywał się wyłącznie półsłówkami. Nie przypominał ojca, który, gdy tylko usłyszał o wszystkim, wyglądał, jakby chciał ją oddać do lochów Dreadfort.
Sam jej narzeczony jedynie przestał próbować nawiązywać nawet te krótkie pogawędki przy posiłkach. Całkowicie ignorował własną Barbrey. Mimo to, gdy dziewczyna to przemyślała, cieszyła się. Wyobrażała sobie, co zrobiłby Brandon, gdyby role się odwróciły. Zapewne zabiłby kochanka, a ją samą zbił do nieprzytomności. A potem zorientowałby się, co zrobił i żalił siostrze w pod Drzewem Sercem. Ale nie przeprosiłby. Nigdy. On nie przepraszał.
To wszystko powinno ją pocieszyć. Tylko że Brana w życiu by nie zdradziła. Po co? Dlaczego ktokolwiek miałby wybrać innego mężczyznę? Gdyby została jego żoną, byłaby najwierniejszą kobietą na Północy. Nawet nie spojrzałaby na innego. Chciała tylko jego.
Pogładziła się po brzuchu, modląc się o syna.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Serena Stark 1.2

Śmierć, która dzieli; śmierć, która łączy

Pozory mylą 10: Staruszka I